Tak się złożyło, że na ten sam dzień przypadał szczyt uroczystości związanych z festiwalem, który opisywałam przy okazji poprzedniego postu. Spodziewaliśmy się ogromnego ruchu w mieście, zakorkowanych przez procesje ulic i ogólnego chaosu, więc zaplanowaliśmy powrót jeszcze przed zmrokiem, ale oczywiście jeden z naszych skuterów złapał gumę w samym środku totalnego, wiejskiego odludzia. Do miasta dojechaliśmy grubo po zmroku, zderzyliśmy się z ruchem skuterowym, jakiego nie doświadczyliśmy nawet w Sajgonie, a to wszystko zdarzyło się podczas mojej pierwszej w życiu jazdy skuterem. Po kolejnym z kolei skrzyżowaniu, przez które przemieszczaliśmy się wśród setek innych skuterów żółwim tempem na przemian z prostymi ulicami, na których nie panowały żadne zasady oprócz zasady pędu, czułam się już ekspertem od skomplikowanych manewrów i przekazywania myśli za pośrednictwem klaksonu.
Info: Petunia Garden Homestay, 354/5 Cua Dai Street, Hoi An. Prowadzony przez sympatyczną Lan i jej przekochaną mamę staruszkę. Można u nich wypożyczyć super rowery, ale nie polecam korzystania z rodzinnych interesów, bo może się skończyć niekoniecznie tym, co sobie wyobrażaliśmy. 9,5$ za duży pokój z podwójnym łóżkiem, wyjściem na taras i sytym śniadaniem. Sac Lo Homestay, 144 Nguyen Duy Hieu, Hoi An. Należy do sympatycznej Binh oraz jej męża, w interesie pomaga także ich przyjaciółka, szalona Lina. Z gospodarzami i innymi ludźmi z hostelu wyszliśmy wieczorem na jedzenie, piwo i małą imprezę, na miejscu można także wypożyczyć skutery, rowery i poradzić się dziewczyn w każdej kwestii. 8$ za nocleg w dormie, w ręcznie robionym przez Binh bambusowym łóżku. Uwaga na klimatyzację, zabójcza. My Son, ruiny oddalone od Hoi An o mniej więcej godzinę drogi skuterem. Droga jest prosta, w przeważającej większości wiodąca przez wsie, nie byliśmy (wówczas!) doświadczonymi kierowcami, a spokojnie daliśmy radę i przy okazji zaliczyliśmy motoryzacyjną przygodę życia. Sądzę, że najlepszą porą na odwiedzenie My Son jest złota godzina między 16.00 a 17.00 – około czwartej odjeżdżają ostatnie autobusy i zdaje się, że koło piątej zamykają już parking, a poza tym robi się ciemno. O tej porze nie ma ludzi, zachodzi słońce i jest niesamowicie. Cua Dai i An Bang – na plażing wybraliśmy bardziej oddaloną od miasta An Bang i był to strzał w dziesiątkę! Za 20k dongów można wynająć piękny, drewniany leżak z parasolem i sączyć równie niedrogie owocowe koktajle przez cały dzień. Jedzenie – najlepszą Cao Lầu zjedliśmy na miejscowym targu, a właściwie jadłodajni dla miejscowych, przy stoisku zlokalizowanym tuż przy wschodnim wejściu do hali. Pani z chęcią doleje Wam siódmą szklankę mrożonej herbaty, zamyka późnym popołudniem. O dokładną lokalizację pytajcie Oliego, ale na pewno w samym centrum, powyżej warzywno-mięsnego targowiska. Inny świetny punkt ze streetfoodem to ulica Tran Phu, w okolicach świątyni. Rozkładają się dopiero wieczorem i przyciągają mnóstwo miejscowych i turystów.