Kiedy podskakujący na piaskowej drodze lokalny busik, wysadziwszy ostatniego pasażera, w mroku zapuszczał się w coraz gęstsze zarośla, z niepokojem zerkaliśmy przez okno zastanawiając się, w jaki sposób trafimy do gospodarstwa, w którym mieliśmy spędzić najbliższy czas, kiedy już kierowca wyrzuci nas w samym środku tej dziczy. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że Phong Nha będzie właśnie tym miejscem, za którym będę chlipała już w autobusie powrotnym.
W okolice Phong Nha przyjechaliśmy w celu zobaczenia największych jaskini świata i zarośniętego po wierzchołki wzniesień gęstą dżunglą parku narodowego Phong Nha Ke Bang. To z tych niesamowitych formacji skalnych słynie ta okolica, chociaż nie jest to nawet mała część tego, co może zaoferować ta odludna, zielona okolica.
Doświadczyliśmy tutaj błogiej, wiejskiej sielanki i poobserwowaliśmy nieco codzienne życie okolicznych mieszkańców. Chłopcy zaganiający bydło o zachodzie, dzieciaki wracające ze szkół na rowerach, koncerty cykad wieczorową porą, gekony czmychające tuż nad poduszką. Miejsce, w którym można się zaszyć na długie miesiące i lata. Miejsce, w którym elektryczność doprowadzono dopiero kilka lat wcześniej.
Zatrzymaliśmy się u młodziutkiej Diem i jej męża, wiecznie zaspanego i kompletnie wyluzowanego Australijczyka, którego pogwizdywanie towarzyszyło nam każdego poranka. Marty pewnego dnia po prostu przyjechał do Phong Nha, ożenił się i został na zawsze. Sielskie życie udzieliło się i nam. Charakterystyczne, „otwarte” budownictwo domu sprawiało, że nawet wewnątrz czuliśmy się jakbyśmy biwakowali w bananowych zaroślach – wyciągaliśmy z butów ropuchy, wypatrywaliśmy na drewnianym sklepieniu ogromnych pająków, a do zapalonych nocnych lampek zbiegały się całe stadka gekonów. Piękne! Do tego wszystkiego wydawało się nam, że jesteśmy jedynymi turystami w promieniu 100 kilometrów. Myślę, że brak tłumów w samym Phong Nha w dużej mierze wynika z tego, że przyjeżdżają tu prawie wyłącznie jednodniowe, zorganizowane wycieczki, prosto pod jaskinię i prawie wyłącznie są to Chińczycy. A tyle jest tu do zobaczenia!
Wszystko, czego doświadczyłam w Phong Nha, bezwarunkowo podbiło moje serce i gorliwie obiecałam sobie, że jeszcze kiedyś tam wrócę. I’ll be waiting here, in the middle of nowhere – pożegnał nas Marty. Jeśli tylko tak sobie gadał, to jeszcze się zdziwi.