Krajobraz i otoczenie Inle kojarzy mi się z prostotą. W najlepszym tego słowa znaczeniu. Zwiedzanie okolic jeziora było bardzo relaksujące, wręcz wyciszające. Nie byliśmy bombardowani ekstremalnymi widokami, wokół było subtelnie, cicho, spokojnie i tylko warkot silników przepływających, podłużnych łodzi roznosił się echem po tafli.
Nocą padało i grzmiało. Jeszcze słyszeliśmy deszcz, gdy zwlekaliśmy się z łóżek o 5:30, a po 6:00 siedzieliśmy już w łodzi. Było dużo chłodniej niż się spodziewaliśmy – wszędzie czytałam, żeby spakować parasol i chronić się przed słońcem, a tymczasem ja, dzwoniąc zębami, starałam się skonstruować najlepszą izolację cieplną, na jaką pozwalała mi cienka chusta i bandamka. Mknęliśmy z całkiem przyzwoitą prędkością prosto na południe jeziora, spotykając po drodze pierwszych rybaków, pierwszych mieszkańców wiosek i pierwszych sprytnych przedsiębiorców, którzy uczynili z lokalnego sposobu połowu ryb turystyczne widowisko. Nie można ich za to winić, jako turyści przyjeżdżamy i zostawiamy pieniądze, więc nic dziwnego, że chcą przekuć to w interes, ale mając świadomość, że przedstawienie napotkanego rybaka służy bardziej w celach estradowych niż w celu faktycznego połowu ryb, mój odbiór był nieco mniej entuzjastyczny.
Im dalej i później, tym piękniej. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że mieliśmy szczęście, natrafiając na tak zróżnicowaną pogodę. Rano, kiedy niebo zasnute było chmurami, krajobraz był monochromatyczny, minimalistyczny i trochę surowy. Wraz z nadejściem słońca, wszystko nabrało soczystych barw, tafla wody zmieniła się w lustro, a błękit, zieleń i biel chmur zupełnie odmieniły krajobraz.
To niesamowite, że życie mieszkańców całkowicie kręci się wokół Inle. Jezioro zapewnia im transport, nawadnia ich uprawy, karmi ich. Widzieliśmy dzieci kąpiące się w jeziorze, szkoły w budynkach na palach, wodne „tramwaje”, wiozące duże grupy ludzi. Wkrótce, po długim kursie, dopłynęliśmy do lokalnego targu, gdzie spływali ludzie z okolicznych wiosek. Byliśmy tam chyba jedynymi obcokrajowcami i spotkaliśmy się z dużą dawką nieśmiałości ze strony Birmańczyków, co sprawiało, że przechadzając się z wielkim aparatem czułam się odrobinę jak intruz.
To niesamowite, że życie mieszkańców całkowicie kręci się wokół Inle. Jezioro zapewnia im transport, nawadnia ich uprawy, karmi ich. Widzieliśmy dzieci kąpiące się w jeziorze, szkoły w budynkach na palach, wodne „tramwaje”, wiozące duże grupy ludzi. Wkrótce, po długim kursie, dopłynęliśmy do lokalnego targu, gdzie spływali ludzie z okolicznych wiosek. Byliśmy tam chyba jedynymi obcokrajowcami i spotkaliśmy się z dużą dawką nieśmiałości ze strony Birmańczyków, co sprawiało, że przechadzając się z wielkim aparatem czułam się odrobinę jak intruz.
Odwiedziliśmy jeszcze kilka wiosek, a także dość popularne, ale bardzo ciekawe punkty turystyczne, takie jak wytwórnia jedwabiu i bawełny czy cygar i tytoniu. (Tu zrobiliśmy całkiem przyjemne zakupy, bo choć na co dzień raczej stronię od tytoniu, tak anyżkowa czy waniliowa ręcznie kulana cygaretka wieczorową porą brzmi nie najgorzej!)
Mieliśmy przed sobą jeszcze pół dnia pływania, ale pokonana przez chorobę na pewnym etapie poprosiłam o powrót do miasta i prawie całą drogę przespałam opatulona w kurtkę przeciwdeszczową i chustę, mimo że słońce już grzało jak szalone. Właściciele guesthouse’u bardzo przejęli się moim kiepskim samopoczuciem – nie mogli użyczyć mi łóżka, bo nie mieli żadnego wolnego, ale gorąco namawiali mnie, żebym rozłożyła się na ich kanapie. Przekochani! Donosili wrzątek, sprawdzali sytuację, zaoferowali podwózkę do lekarza – byłam naprawdę poruszona. Inle to niesamowite miejsce, które zapadło nam w pamięć nie tylko ze względu na walory krajobrazowe, ale także (a w zasadzie głównie) ze względu na ludzi, jakich tam spotkaliśmy. A teraz będę udawać, że wcale nie wrzuciłam do tego posta o kilkadziesiąt zdjęć za dużo i zgrabnie zakończę relację z Nyaungshwe. Do zobaczenia w Baganie!