Zastanawiałam się, jak zorganizować wpisy o Baganie. Przywiozłam dosłownie setki zdjęć. Potraktowałam sprawę serio. Nie żałuję ani jednej minuty poświęconego snu i wstawania za każdym razem o czwartej nad ranem, żeby cichaczem wymknąć się do wypożyczalni rowerów i być pierwszym klientem. Było coś ekscytującego i nieco konspiracyjnego w tym przemykaniu pogrążonymi jeszcze w mroku ścieżkami i wspinaniu się na pagody prawie po omacku, oświetlając sobie stopnie słabą latarką. Gdybym miała wybrać, które wcielenie Baganu pokochałam bardziej, wybrałabym wschód. Trochę mnie odmóżdżyło z ilością zdjęć, ale chciałabym tu umieścić każde, które wydaje mi się dość dobre i nie zawracać sobie głowy tym, że podobne już było trzy zdjęcia temu. Bagan był i jest dla mnie niezwykle ważnym miejscem, więc pozwolę sobie na małe szaleństwo.
Bagan jest bezkonkurencyjnie najgorętszym miejscem w całej Birmie i w okolicach południa czuliśmy się jak chomiki na patelni. Pierwszego dnia wybraliśmy rowery w wersji standard – nie mogę powiedzieć, żeby było to jedno z bardziej orzeźwiających doświadczeń. Słońce paliło podczas jazdy, a pagody nagrzane były tak, że nie dało się po nich normalnie stąpać, więc biegaliśmy jak wariaci po rozżarzonym węglu. Południowy falstart wynagrodziliśmy sobie chwilą w bardzo dobrej restauracji wegetariańskiej, a słońce, jak w całej Azji Południowo-Wschodniej o tej porze, już chwilę później chyliło się ku zachodowi i byliśmy gotowi na rajd po pagodach.
Wszystkie widokowe zdjęcia z tego wpisu zostały zrobione ze szczytu najsłynniejszej pagody Shwesandaw. Początkowo planowaliśmy spędzić zachód gdzieś indziej ze względu na popularność pagody, ale teraz wiem, że choć może rzeczywiście jest tam mały tłok o zachodzie, widok z tej stożkowatej świątyni jest absolutnie wyjątkowy i po prostu trzeba to zobaczyć. Przez cały dzień kręciliśmy się po mniejszych pagodach i widoki niesamowicie mnie zachwycały, jednak po wejściu na Shwesandaw po prostu ścięło mnie z nóg. W przenośni i dosłownie, bo wdrapanie się po tych stromych schodach ze słońcem grzejącym w czerep to nie byle co.
Czy to już ten moment, w którym wszystkie zdjęcia zaczynają wyglądać podobnie? Mając przed sobą horyzont usłany pagodami, na początku wydawało mi się, że muszę uwiecznić absolutnie każdą chwilę, każdą mikrozmianę światła, bo „teraz jest sto razy lepsze niż 15 sekund temu”. Nie jestem pewna, czy ten widok był najpiękniejszym widokiem, jaki widziałam w życiu, ale stałam tam, na dachu świata (całe 60 metrów, uwaga) i daję słowo, chciało mi się płakać, TAK BYŁO PIĘKNIE. I nawet pomyślałam sobie wtedy, że (ostrzeżenie: Coelho mode on) skoro to niezwykłe miejsce zachowało się tyle czasu, przetrwało tyle trzęsień ziemi, powodzi i bije z niego taka harmonia to my, głupie ludzie, też jakoś to wszystko przetrwamy i przyjdzie spokojniejszy czas. (Coelho mode off.)