Wioskę, w której zatrzymaliśmy się na noc, zamieszkiwało niecałe 200 osób. Kolejną, do której dopłynęliśmy kajakiem, kilkadziesiąt mniej, a ostatnią niespełna 96. To ludzie, żyjący z ograniczonym dostępem do bieżącej wody, sami wytwarzający prąd, z którego korzystają jedynie okazjonalnie. Ludzie, żyjący od pory deszczowej do pory deszczowej, od żniwa do rozrodu krów, od świtu do zmierzchu. I to właśnie w ich miejscu i w ich domu mogliśmy spędzić kilka bardzo cennych chwil.
Spaliśmy w drewnianej chatce, zbudowanej na brzegu rzeki w ramach rozwojowego projektu. Mogliśmy stąd obserwować codzienne życie mieszkańców, nie wchodząc im zbytnio w paradę, co mi szczególnie odpowiadało. Widywaliśmy dzieci, zbiegające do rzeki na golasa i chlupiące się w brązowej wodzie, kobiety, robiące w rzece pranie, mężczyzn, spływających z nurtem na podłużnych tratwach. Wieczorem, popijając piwo „schłodzone” w cieniu, czekaliśmy w mroku na kolację, którą przygotowywały gospodynie z wioski. Nakarmiono nas fantastycznym dyniowo-pomidorowym curry z najlepszym ryżem na świecie! Sticky rice, klejący i suchawy, to tradycyjne laotańskie jedzenie i tak bardzo zwariowaliśmy na jego punkcie, że ilekroć później przyszło nam zamawiać jakiekolwiek jedzenie, gdziekolwiek w Laosie, zawsze o to pytaliśmy.
O poranku lało jak z cebra. Perspektywa kajaków po wzburzonej, brunatnej rzece w ulewnym deszczu nie była zachęcająca, ale nie mieliśmy wyboru. Nie mogliśmy zawrócić, nie mogliśmy w inny sposób dostać się do kolejnego punktu. Około dziesiątej, w strugach deszczu spłynął do nas drugi przewodnik. Przygotowaliśmy się do mokrego raftingu i ruszyliśmy w dół rzeki.
Nurt rzeki był momentami bardzo wartki. Śmiertelnie bałam się o swój aparat fotograficzny, zabezpieczony w wodoszczelnej torbie (wodoszczelność to dla mnie pojęcie względne) na przedzie naszego kajaka. Nie udało nam się go co prawda wywrócić, ale wielokrotnie nurkowaliśmy w białych grzywach. Dwukrotnie zatrzymaliśmy się, aby odwiedzić wioski tutejszych plemion. Laos to niezwykle różnorodny etnicznie kraj. Nasz przewodnik powiedział nam, że w użyciu jest tak dużo dialektów, że niekiedy nawet sąsiednie wioski posługują się innymi językami. Odwiedzanie wiosek było niezwykłe! Mogłam się uśmiechnąć i pomachać do ludzi, których dotąd oglądałam tylko w podróżniczych programach – żyjących kompletnie inaczej w zupełnie innym środowisku, dla nich będącym codziennością. Mega doświadczenie!
No cóż, zbyt wielu osób na zdjęciach nie widać, ale wciąż czuję się skrępowana, robiąc zdjęcia obcym ludziom. Osobiście na ich miejscu czułabym się jak okaz w rezerwacie, dlatego zawsze staram się być w tej kwestii bardzo empatyczna i ostrożna. Często wolę zapytać, czy mogę zrobić komuś zdjęcie, niż robić je z ukrycia, jak podglądacz.
W trakcie dnia przestało padać i po drodze zrobiliśmy sobie przerwę na lunch. W międzyczasie jeden z naszych przewodników zniknął w lesie, by po chwili wrócić z kawałkiem bambusa, wypełnionym największym przysmakiem Pumby – bambusowymi, tłuściutkimi larwami, które kazałam mu trzymać ode mnie z daleka.
Trekking z kajakowaniem, na który się zdecydowaliśmy, mógł być, na życzenie, urozmaicony opcją noclegu we „własnoręcznie skonstruowanym schronieniu” w środku lasu, nad rzeką bądź gdzie popadnie. Jestem gorącą fanką survivalu w teorii, w praktyce nie potrafię nawet porządnie rozpalić ogniska, uparłam się więc, abyśmy jednak spędzili noc w chatce. Chciałabym powiedzieć, że nie boję się pająków, a wielkie robale zjadam na śniadanie, ale to guzik prawda, jestem strasznym cykorem. Jako że zamiast pająków były tam jeszcze straszniejsze, włochate stonogi, byłam nieugięta – żadnego spania w krzakach. Kiedy zobaczyłam jeden z szałasów, zbudowany przez uczestników poprzedniego trekkingu, gratulowałam sama sobie dobrej decyzji.
W trakcie dnia przestało padać i po drodze zrobiliśmy sobie przerwę na lunch. W międzyczasie jeden z naszych przewodników zniknął w lesie, by po chwili wrócić z kawałkiem bambusa, wypełnionym największym przysmakiem Pumby – bambusowymi, tłuściutkimi larwami, które kazałam mu trzymać ode mnie z daleka.
Trekking z kajakowaniem, na który się zdecydowaliśmy, mógł być, na życzenie, urozmaicony opcją noclegu we „własnoręcznie skonstruowanym schronieniu” w środku lasu, nad rzeką bądź gdzie popadnie. Jestem gorącą fanką survivalu w teorii, w praktyce nie potrafię nawet porządnie rozpalić ogniska, uparłam się więc, abyśmy jednak spędzili noc w chatce. Chciałabym powiedzieć, że nie boję się pająków, a wielkie robale zjadam na śniadanie, ale to guzik prawda, jestem strasznym cykorem. Jako że zamiast pająków były tam jeszcze straszniejsze, włochate stonogi, byłam nieugięta – żadnego spania w krzakach. Kiedy zobaczyłam jeden z szałasów, zbudowany przez uczestników poprzedniego trekkingu, gratulowałam sama sobie dobrej decyzji.
Pod koniec dnia dopłynęliśmy do ostatniej wsi, tym razem bardziej cywilizowanej, bo połączonej ze światem drogą, z której zgarnął nas powrotny pick-up. Widoki standardowo zwalały z nóg. Po drodze zatrzymaliśmy się na największym polu ryżowym, jakie widziałam, a zaangażowanie naszych przewodników w wybieranie dla mnie scenerii, w której mogłam fotografować, było ujmujące. Ten trekking był jednym z najlepszych i najbardziej wartościowych doświadczeń w trakcie całej naszej podróży po Laosie, a ostatnią rzeczą, jakiej żałujemy, to pieniądze na to wydane. Amen!