O mały włos nie zrezygnowaliśmy z Bali. Bo tłumy, wszystko zadeptane, popularne. Z jakiegoś powodu zdecydowaliśmy, że zamiast wyspy Lombok, chcemy jednak Bali zobaczyć. Ba, później, żeby zostać dłużej na Bali, odpuściliśmy kolejny etap wyjazdu, wulkan Bromo. Na pewno można nie lubić tej wyspy, na pewno jest tam mnóstwo miejsc, które przyprawiają człowieka o ból głowy, ale też na pewno nie można odmówić Bali uroku.
Spędziliśmy na Bali w sumie około 10 dni, włączając w to dwudniowy wypad na Lembongan i dwudniową przejażdżkę skuterem po północnej części Bali. Zasadniczo najdłużej zostaliśmy w Ubud. Ubud jest bardzo turystyczne, bardzo zielone i niesłychanie estetyczne. Nieliczoną ilość restauracji zdobią pomysłowe i gustowne szyldy, wszędzie pną się zielone gałęzie i kwiaty, sklepowe półki uginają się pod ogromną ilością pięknej ceramiki, rękodzieł, świetnych ubrań, tekstyliów i akcesoriów wnętrzarskich. Na każdym kroku i zza każdego rogu wyłaniają się charakterystyczne balijskie rzeźby i ornamenty, hinduistyczne świątynie, kadzidła i taksówkarze. Wyspa słynna jest z rękodzieła właśnie, sztuki teatralnej, balijskich spektakli tanecznych (spośród których mieliśmy okazję zobaczyć kecak dance) zielonych ryżowych pól i wegetariańskiej kuchni, a Ubud to urocze miasto, w którym znajdziemy wszystko, z czym Bali powszechnie się kojarzy.

Na Bali zatrzymaliśmy się w kapitalnym miejscu, Ojek’s Homestay. Położone w centrum Ubud, a jednak bardzo zaciszne pokoje posiadają dość podstawowe wyposażenie, ale za to ich ganki otwarte są na pełen kwiatów ogród, w którym podawane były śniadania. Miejsce bardzo klimatyczne, idealne do relaksu, a do tego rozkosznie niedrogie. Naładowaliśmy tam akumulatory przed i po ciut bardziej wymagających etapach podróży.


Monkey Forest, park zamieszkiwany przez hordę ciekawskich makaków. Całkiem miły spacer.

Oprócz ogólnego piękna balijskich budowli, wszechobecnego zapachu plumerii, w Ubud bardzo ujęła mnie zieleń. Drzewa, krzewy, pnącza rosną i wspinają się po każdym budynku, mech porasta stare mury, a kilka kroków od głównej ulicy można już spacerować wśród absurdalnie zielonych ryżowych pól. Bajka!




Mieliśmy szczęście być na Bali w okresie święta Galungan, więc ulice przystrojone były bambusowymi ozdobnymi „wędkami”, zwanymi penjor, a na każdym ganku wśród kwiatów i owoców płonęły kadziełka. Najważniejszy dzień tego święta wypadał akurat, gdy udaliśmy się na Lembongan, ale tam też mogliśmy obserwować przebieg święta – przypominało nam trochę naszą Wielkanoc, lecz zamiast do kościołów z koszyczkami, Balijczycy nosili do świątyni kosze wypełnione owocami, jedzeniem i kwiatami.
Jedną z bardziej znanych atrakcji Ubud z kategorii „must see” jest kecak dance i muszę przyznać, że było naprawdę warto! Na kecak dance, czyli taneczny spektakl z ogniem do muzyki a’capella tworzonej przez męski chór, wybraliśmy się pierwszego wieczoru i wróciliśmy zachwyceni. Pierwotnie rytualny taniec Balijczyków został w latach 30. zaadaptowany przez niemieckiego muzyka i malarza w spektakl, dzisiaj oglądany przez tysiące turystów. Kilkudziesięciu mężczyzn tylko za pomocą swoich ust wybija rytm (trochę przypomina to beat-box), do którego pięknie ubrane księżniczki uciekają przed demonami z wyłupiastymi oczami. Spektakl ogląda się na świeżym powietrzu z zimnym piwkiem pod ręką. Super sprawa!

Uliczki Ubud: kręte, otulone rozłożystymi drzewami, zawalone skuterami, przeurocze.

W Ubud całkiem popłynęłam w sklepikach z kosmetykami naturalnymi. Zaopatrzyłam się w kremy, olejki, peelingi, balsamy do ust, wszystkie o pięknych zapachach i w pięknych opakowaniach. Potem co prawda przez miesiąc woziłam ze sobą karton zakupów (i wciąż udało mi się zmieścić w bagażu podręcznym), ale kto by o tym teraz pamiętał, kiedy mam takie cacuszka w łazience! Jeśli chodzi o inne zakupy na Bali, postanowiłam, że jeśli kiedykolwiek odwiedzę Bali ponownie, to tylko z dodatkową walizką i dodatkową gotówką, a wrócę z pięknymi pledami, dywanami, naczyniami i kolekcją lnianych ubrań.


Może to zabrzmi trochę dziwacznie, ale w Ubud bardzo lubiłam oglądać wspomniane wyżej szyldy – restauracji, sklepów, salonów spa. Od hipsterskich, odręcznych napisów po luksusowe złote litery, a wszystkie mega estetyczne! Nawet Starbucks nie odstawał.



Jedliśmy prawie wyłącznie w Dewa Warung, gdzie jedzenie nie dość, że było po prostu przepyszne, to jeszcze bardzo tanie, jak na balijskie standardy. Jesteśmy z Olim bardzo wiernymi klientami i jak już gdzieś zagrzejemy miejsce to choćbyśmy nawet próbowali znaleźć coś innego, i tak zawsze lądujemy w końcu w stałej miejscówce. Potem się przyzwyczajamy, przywiązujemy i bach! Łzy przy wyjeździe murowane.



Generalnie byliśmy zachwyceni Ubud. Nie przeszkadzał nam fakt, że większość ludzi obecnych w miasteczku to turyści. Miło było pogadać z innymi podróżnymi, pokręcić się wieczorami po klimatycznie oświetlonych dróżkach i po prostu nacieszyć oko.

Mała garstka informacji: Bali i Ubud zwiedzaliśmy wyłącznie na skuterze. Nie mieliśmy problemów z policją, nikt nas nie zatrzymał w celu kontroli prawa jazdy i nie wyobrażam sobie, żeby policja kontrolowała wszystkich turystów na skuterach, bo wszyscy turyści jeżdżą na skuterach, a więc jest nas bardzo dużo. Skuter kosztował 50 000 IDR za dzień i wypożyczaliśmy go w Ojek Homestay, gdzie się zatrzymaliśmy. Zapłaciliśmy tam 140 000 IDR za dwuosobowy pokój ze śniadaniem i bardzo polecamy to miejsce, bo jest po prostu śliczne i przytulne.
Zdjęć jak zwykle dużo za dużo, ale już chyba przestanę sobie to wyrzucać. W kolejnym poście okolice Ubud, które odwiedzaliśmy podczas krótkich wypadów z miasta. Stay tuned!

Podobne