Pięć osób oceniających swoją kondycję na dobrą, ambitny plan na dłuższy szlak w Taman Negara, 18 litrów wody, karimaty i śpiwory – oto przepis na piękną katastrofę! Ale od początku…
Do Taman Negara przyjechaliśmy z ambitnym założeniem – chcieliśmy zwiedzić coś więcej niż kawałek lasu poprzecinany wybrukowanymi dróżkami. Mieliśmy kilka pomysłów, mapę z internetów, a obmyślenie ostatecznego planu zostawiliśmy na później, bo jak wiadomo, decyzje najlepiej podejmuje się po obiedzie. Kuala Tahan to mała mieścinka u wrót parku narodowego Taman Negara (wiecie, że Taman Negara to po malezyjsku po prostu park narodowy, a więc park narodowy Taman Negara to park narodowy Park Narodowy?), do której można dojechać, ale można też dopłynąć łódką, co też wybraliśmy i okazało się super fajnym doświadczeniem!
…przynajmniej dla niektórych.
W Kuala Tahan większość restauracji to przycumowane do brzegu barki. Zatrzymaliśmy się w bardzo sympatycznym guesthousie, wyskoczyliśmy na nocne oprowadzanko po najbliższej części parku (zobaczyliśmy dwa skorpiony i kilka małych węży, chociaż do dzisiaj nie potrafimy jednoznacznie ustalić, czy były prawdziwe czy sztuczne), a następnego ranka przepakowaliśmy plecaki, zorganizowaliśmy prowiant, mapę, wodę i ruszyliśmy w około 10-kilometrową trasę do schronienia Bumbun Kumbang.
Powiedzieć, że było ciężko to nic nie powiedzieć. W warunkach, jakie panowały w lesie, plecaki wydawały się 3 razy cięższe, a czas między przerwami na wodę – coraz dłuższy. Było nieprawdopodobnie gorąco i wilgotno, co sprawiało, że okropnie chciało nam się pić i byliśmy mokrzy tak, jakby ktoś wylał na nas wiadro potu.
Sam park narodowy był zachwycający. Co rusz mijaliśmy przeogromne drzewa, tak wielkie, że musiały tam rosnąć dłużej niż byliśmy sobie to w stanie wyobrazić. Las deszczowy w Taman Negara liczy sobie podobno około 130 milionów lat i jest drugim najstarszym tego rodzaju ekosystemem. Nieprawdopodobne!
Jakby trudności było mało, szlak był fatalnie oznaczony, a na ziemi roiło się od pijawek. Na początku nie przeszkadzało mi strzepywanie pojedynczych sztuk z butów czy nogawki, ale po kilku godzinach marszu, coraz bardziej wymęczona, zaczęłam co chwilę wpadać w panikę, że jak tylko zatrzymam się, aby odpocząć, oblezą mnie po szyję i wyssą mi krew do ostatniej kropelki. Pijawki właziły nam do butów, pod skarpety, a nawet przyczepiały się czasem do rąk, gdy zdołały się jakoś wdrapać. Umiarkowanie fajne doświadczenie.
Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Woda kończyła się zdecydowanie szybciej niż to obliczyliśmy i nie byliśmy pewni, czy podążamy właściwą ścieżką (mimo mapy i GPS).
Robiło się coraz ciemniej i coraz bardziej nerwowo, kiedy wreszcie dotarliśmy do rzeki, za którą rzekomo miał znajdować się nasz shelter. Ulżyło nam na maksa i postanowiliśmy opluskać się w płytkim nurcie przed ostatnim odcinkiem. Woda była cudownie chłodna i już prawie przywykliśmy do myśli, że jakoś się udało, ale las miał dla nas jeszcze małą niespodziankę.
Tuż po przekroczeniu rzeki, gdzie spodziewaliśmy się prostej dróżki do schronienia, stanęliśmy przed rozwidleniem i trzema ścieżkami, a każda w innym kierunku, chociaż na mapie wyraźnie zaznaczona była tylko jedna. W pierwszym podejściu rozdzieliliśmy się, każdy z chłopaków poszedł inną ścieżką, a my zostałyśmy na czatach. Chłopaki wróciły bez dobrych wiadomości, żadna ze ścieżek nie wydawała się właściwa. W zasadzie nie wiem, jak to się stało, że w końcu wybraliśmy którąś z nich, ale zmrok był coraz bliżej, a ja oczami wyobraźni widziałam już nagłówki „Piątka lekkomyślnych Polaków zaginęła w puszczy Taman Negara” czy „Odnaleziono kości podgryzione przez tapira”. Nie minęła krótka chwila, a biegałam w kółko po krzakach jak bohaterka The Blair Witch Project, krzycząc, że zeżrą nas tygrysy i nie przeżyjemy tej nocy. Słowem: odbiła mi palma. Może to wycieńczenie, a może rzeczywiście było nerwowo, ale w końcu, ku radości wszystkich i łzom wzruszenia, naszym oczom ukazała się rudera na kilku palach, która jawiła nam się wtedy jak pięciogwiazdkowy hotel. (Poniższe zdjęcie nie jest mojego autorstwa, nie miałam już głowy do fotografowania naszej oazy, ale to właśnie Bumbun Kumbang.)
Królewskie wnętrza:
Nie było niestety szampana i ręczników na powitanie, a gdzieś tam znalazł się wielki pająk, modliszka i sporych rozmiarów gekon, który pilnował swoich złożonych pod sufitem jaj, ale za to z obserwacyjnego okienka roztaczał się widok na polanę, na której wypatrywaliśmy nocą zwierząt.
Ciemność, jaka zapanowała chwilę po tym, jak wdrapaliśmy się do shelteru i zabarykadowaliśmy drzwi, wyważone przez kogoś z zawiasów, była prawdziwie czarna, a otaczał nas tylko ptasi jazgot i ogólnie rozumiane dźwięki dżungli. Dostrzegliśmy w mroku dwie pary świecących oczu i na początku obstawialiśmy, że to jakieś dzikie koty, potem – że pandy, choć nie żyją w tych okolicach i kiedy odkryliśmy, że nasze pandy mają śmieszne trąbki, wszystko było jasne! Tapiry krzątały się przez chwilę w okolicy wodnego oczka i uciekły, a potem pokazywały nam się już tylko egzotyczne jelenie. (Swoją drogą polecam sprawdzić w internetach, jak wygląda tapir malajski, bo to najsłodszy słodziak na świecie!) Przez całą noc nie zmrużyłam oka, głównie przez pająki i deski, na których przyszło nam spać, a rano – po przeliczeniu wody i prowiantu – postanowiliśmy odpuścić drugą 10-kilometrową trasę na rzecz krótszej, prowadzącej do rzeki, skąd chcieliśmy złapać na autostop łódkę w kierunku Kuala Tahan.
Na łódkę czekaliśmy w sumie około godziny i ledwo ją zatrzymaliśmy – właściciel w zasadzie nie był zainteresowany podwożeniem nas gdziekolwiek, ale może dzięki namowom pasażerek, a może dzięki naszym rozpaczliwym wrzaskom, zawrócił i zgodził się nas podrzucić do najbliższej wioski.
Potem już było tylko z górki. Do Kuala Tahan dotarliśmy wczesnym popołudniem i wygłodniali rzuciliśmy się na zamówione w pierwszej kolejności jedzenie. Zależało mi jeszcze na przejściu się po Canopy Walkway i jako że chłopcy byli już niechętni do współpracy, urządziłyśmy sobie dziewczyński wypad na krótszy szlak.
Przygoda w Taman Negara nieźle dała nam w kość, nabraliśmy więcej pokory i jeszcze bardziej przekonaliśmy się, że natura to żywioł. Od początku podchodziliśmy do wyprawy z odpowiednią (jak się nam wydawało) dozą powagi i przygotowania, a mimo to wróciliśmy z podkulonymi ogonami. Do dzisiaj zastanawiają mnie kwestie, jak ludzie przygotowują się do wielodniowej wędrówki przez las tropikalny, w jaki sposób radzą sobie z nawodnieniem? Temat zdecydowanie do ogarnięcia! Czy poszłabym jeszcze raz? Poszła! Zrobiliśmy w zasadzie jedną dłuższą trasę i zaledwie kilka krótszych, a na mapie park narodowy usłany jest licznymi szlakami, innymi shelterami, polami namiotowymi czy jaskiniami. Chodzenia na wiele, wiele dni. Do nadrobienia – także w kwestii przygotowania praktycznego.