Park Narodowy Khao Yai był naszym ostatnim celem tej podroży. W Singapurze pożegnaliśmy się ze znajomymi, którzy wracali do domu i przylecieliśmy do Bangkoku. Z Bangkoku dostaliśmy się autobusem do miasta Pak Chong, a dalej poruszaliśmy się skuterami, które wypożyczyliśmy u naszych hostów (At Home Hostel, mnóstwo gwiazdek, polecamy bardzo!). Każdego dnia naszego pobytu (a było ich 3) jechaliśmy około 40 minut do parku nadzieją w serduszkach, że uda nam się zobaczyć dzikiego słonia. „Odkąd tu mieszkam, nigdy nie widziałam słonia w parku” – powiedziała nam gospodyni, ale niezniechęceni, wstawaliśmy przed wschodem słońca i śmigaliśmy do Khao Yai.
W całym parku drogi są w bardzo dobrym stanie, porządnie oznaczone i naprawdę trudno się zgubić. Na mapie zaznaczonych jest kilka punktów obserwacyjnych, z których rozciąga się widok na tereny potencjalnie najchętniej odwiedzane przez słonie. Upatrzyliśmy sobie jeden, który szczególnie często odwiedzaliśmy. W zasadzie spędziliśmy tam chyba większość zachodów/wschodów, czyli tych części dnia, w którym szanse na zobaczenie słonia były największe.
Park Narodowy Khao Yai jest tak niesamowicie, soczyście zielony, że momentami trawa przypominała pola ryżowe Bali, z tym, że otoczone połaciami lasu deszczowego. Do punktu obserwacyjnego trzeba było kawałek dojść, powietrze – szczególnie wcześnie rano i przed zmrokiem – pachniało wilgocią i trawą. Wypatrywaliśmy słoni i nasłuchiwaliśmy każdego szelestu i choć nic się nie działo, widok z budki był niesamowity.
Park Narodowy Khao Yai jest tak niesamowicie, soczyście zielony, że momentami trawa przypominała pola ryżowe Bali, z tym, że otoczone połaciami lasu deszczowego. Do punktu obserwacyjnego trzeba było kawałek dojść, powietrze – szczególnie wcześnie rano i przed zmrokiem – pachniało wilgocią i trawą. Wypatrywaliśmy słoni i nasłuchiwaliśmy każdego szelestu i choć nic się nie działo, widok z budki był niesamowity.
Nie zobaczyliśmy słoni, a gdy zaczęło poważnie zmierzchać, zebraliśmy się i pojechaliśmy w stronę Pak Chong. Pierwotny plan zakładał, że będziemy spać w parku, ale niestety kiedy przyjechaliśmy, nie było już żadnych dostępnych miejsc noclegowych. Następnego dnia wróciliśmy, aby spróbować szczęścia w tym samym miejscu, ale o wschodzie.
Wierzcie mi, wlepiałam gały w oddalone polany tak bardzo, że aż mnie bolały. Po kilkudziesięciu minutach zaczęłam doszukiwać się słoniowych kształtów w każdej kupie chwastów i kiedy lekko mrużyłam oczy, wydawało mi się, że o! na pewno! tym razem coś się poruszyło. Nie mieliśmy niestety szczęścia, słonie nie pojawiły się. Byliśmy smutni, ale szybko nam przeszło – natura nie pokazuje się na zawołanie i trzeba się z tym liczyć. Nigdy i nigdzie nie ma gwarancji, że zobaczymy dzikie zwierzę w swoim naturalnym środowisku – jeśli ktoś Wam to gwarantuje, to ja gwarantuję, że coś w tym śmierdzi i albo zwierzę nie jest dzikie albo środowisko nie jest naturalne.
Kiedy zaczyna się dzień przed wschodem słońca, nagle ma się tyle czasu do wykorzystania! W planach mieliśmy wodospady Haew Narok, Haew Suwat i jeszcze jeden (którego nazwy nie zapamiętałam). Wybraliśmy się na trekking jednym z krótszych szlaków wzdłuż rzeki, gdzie co jakiś czas pojawiały się tablice, ostrzegające przed krokodylami. Tu też nie mieliśmy szczęścia (chociaż może mieliśmy?) – krokodyla nie spotkaliśmy, chociaż rozważaliśmy kandydaturę każdego krokodylopodobnego badyla, wystającego z zielonkawej wody.
A oto bazyliszek!
Haew Suwat to słynny z filmu „The Beach” wodospad, z którego wraz z towarzyszami podróży, Leonardo di Caprio dokonał swojego legendarnego skoku. W odróżnieniu od filmowej wersji, wodospad nie znajduje się wcale na tajemniczej wyspie obfitującej w uprawę marihuany ani nawet na wyspie Ko Phi Phi, ale właśnie w parku narodowym Khao Yai.
Haew Suwat był bardzo miłym wodospaden, ale żaden wodospad, jaki widziałam, nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak Haew Narok. Początkowo wodospad nie wzbudzał w nas skrajnych emocji (nie chcę tu oczywiście wybrzydzać, absolutnie, po prostu po kilku wodospadach na Bali, w Tajlandii i w Laosie, nie każdy wodospad wbija mnie w ziemię, ale kocham najszczerzej każde jedno, zieloniutkie, tryskające chłodem źródełko!), ale szliśmy dalej, bo już wcześniej (dzięki internetom, a także właścicielce hostelu) zaplanowaliśmy mały offroad.
Haew Narok ma kilka poziomów. Aby zobaczyć wodospad z góry, czyli z jeszcze wyższej perspektywy niż pozwalał na to ostatni poziom dostępny schodami, udaliśmy się wąską, wydeptaną ścieżką, odchodzącą zaraz za zadaszoną altaną ostro pod górę w kierunku lasu. Szliśmy i szliśmy, napotkaliśmy trochę pijawek, pożartowaliśmy, pogadaliśmy, a kiedy dotarliśmy na samą górę odjęło nam mowę. Przed Państwem Haew Narok w całej swej okazałości!
Podobno z urwiska spadł kiedyś słoń. Kocham wszystkie historie rozpoczynające się od „podobno” (szczególnie fakty naukowe), ale ta brzmi wyjątkowo strasznie!
Sądzę, że park narodowy Khao Yai to jedna z najfajniejszych destynacji w promieniu 300km od Bangkoku! W zeszłym roku zwiedziliśmy Erawan i spędziliśmy jeden dzień w Elephants’ World. Tutaj co prawda słoni nie zobaczyliśmy (widzieliśmy za to słoniowe kupy, co poniekąd dowodzi ich istnienia), ale park jest po prostu niesamowity i gorąco polecam wziąć go pod lupę podczas planowania wyjazdu. Nie ma co się nastawiać na słonie, tylko na zieleń, niesamowite widoki i odjazdowe wodospady, a gwarantuję niesamowite wrażenia! Żeby nie było, że nie spotkaliśmy żadnego dzikiego zwierzęcia (chociaż bazyliszek, pająki, makaki i papugi – tak, papugi! – to już całkiem zacne, zwierzęce grono) i dla przestrogi, umieszczę zdjęcie bardzo brzydkie, bardzo nocne i bardzo rozmazane, ale zrozumiecie.
Oto pyton, po którym prawie przejechaliśmy skuterem (a właściwie Adam, my zdążyliśmy się zatrzymać), wracając nocą z parku, bo z daleka wyglądał jak… próg zwalniający. Próg zwalniający, zwany także pytonem, po upewnieniu się, że nic mu nie grozi, wpełzł leniwie w zarośla, a my – z pełnymi portkami – aż do końca drogi jechaliśmy bardzo powoli, bardzo uważnie i omijaliśmy progi z boku. Na wszelki wypadek.
Park Narodowy Khao Yai – informacje praktyczne:
Do Pak Chong najlepiej dostać się autobusem z Bangkoku. Podróż trwa około 3 godziny, a autobus wyrzuca nas w samym centrum, gdzie trudno jest z kimkolwiek się dogadać. Bardzo polecamy hostel At Home, bo znajduje się kilka kroków od przystanku, jest prowadzony przez przemiłe, młode małżeństwo, można wypożyczyć tam skutery i wygodnie dojechać do Khao Yai (40 minut drogi). Podobno super pomysłem jest spać w parku – nie wiemy, bo nie sprawdziliśmy, ale codzienne dojeżdżanie z Pak Chong do Khao Yai też nie stanowiło jakiegoś większego problemu (chociaż dla zatwardziałych zawodników, którzy chcieliby dojeżdżać przed brzaskiem pod punkt obserwacyjny – 40 minut jazdy może stanowić wadę). Noclegi bliżej bram Khao Yai wykraczały poza nas budżet, a i na hotele też nigdy nie byliśmy szczególnie łasi. Tyle od nas, jedźcie, bo fajnie! A jeśli zieleni wokół Bangkoku Wam mało, wpadnijcie poczytać o Erawan National Park i Elephants’ World!
A więc stało się! Ostatni post z naszej 10-tygodniowej podróży klapnął wygodnie na blogu. Zawsze wydaje mi się, że spisanie naszego wycieczkowania to kwestia raptem kilku tygodni po powrocie, a potem zderzam się z rzeczywistością – czyli tysiącami nieprzebranych, surowych zdjęć i rozpoczynającym się rokiem akademickim – i nagle okazuje się, że kończę serię tuż przed kolejnymi wakacjami. Czyli idealnie w czas! Do następnego! 🙂